Szliśmy bardzo szybko, o ile oczywiście w górach jest to możliwe. Od Przełęczy Kondrackiej zaczęło się ciężkie wejście, a potem łańcuchy górskie.
Chyba około 9.30 osiągnęliśmy słynny szczyt. Nie było na nim nikogo. Byliśmy tylko we trójkę. Można by powiedzieć, że skakaliśmy z radości, gdyby nie to, że na skakanie na szczycie Giewontu zupełnie nie ma miejsca. Pogratulowaliśmy sobie nawzajem wyczynu, usiedliśmy pod krzyżem, zjedliśmy czekolady, porobiliśmy zdjęcia. Delektowaliśmy się ciszą i widokiem.
A widoczność była wspaniała!. Niebo błękitne, a słońce świeciło jak szalone.
Przy okazji wspomnę o tym, że krzyż na Giewoncie postawiono, by uczcić jubileuszowy rok 1900. Autorem pomysłu był proboszcz zakopiański - ks. Kaszelewski. Poszczególne elementy żelaznej piętnastometrowej konstrukcji wnieśli na szczyt Giewontu parafianie. Wodę do zaprawy cementowej fundamentu transportowały góralki w butelkach i bańkach. Chętnych do pracy było podobno wielu, gdyż ks. Kaszelewski dawał za tę pracę odpusty.
Gdy zaczęliśmy schodzić z Giewontu, przyszły nagle, nie wiadomo skąd chmury i zrobiło się ciemno. Gdy doszliśmy do przełęczy, zaczął wiać okropny wiatr. Zrobiło się nagle bardzo zimno. Powyciągaliśmy z plecaków zapasowe swetry i kurtki. A także rękawiczki i czapki.
Gdy byliśmy z powrotem przy schronisku, odwróciliśmy się aby spojrzeć raz jeszcze na drogę, którą przeszliśmy i na Czerwone Wierchy. Góry za nami były pokryte śniegiem. A Czerwone Wierchy były całe białe.
Przed schroniskiem siedział na ławce nasz znajomy taternik.
- Są już jajka - powiedział. - Możecie teraz zjeść jajecznicę.
Roześmialiśmy się. Pomachaliśmy mu i chcieliśmy iść dalej. Ale on wstał, podszedł do nas i wszystkim nam w milczeniu uścisnął dłonie.
Gdy schodziliśmy do Kużnic, śnieg z wiatrem wdzierał się nam pod kurtki . Było lodowato zimno. Szczękaliśmy zębami. Woda chlupała nam w butach, ręce mieliśmy zgrabiałe.
A na Krzeptówkach świeciło jeszcze słońce i śpiewały ptaki.
Trzy godziny później siedzieliśmy w pociągu jadącym do Warszawy. W mokrych butach i przemoczonych kurtkach, bo po powrocie z Giewontu zdążyliśmy tylko pozbierać i powrzucać do plecaków porozrzucane rano ubrania.
- Pani też dzisiaj była na Gubałówce? - zapytała mnie bardzo elegancka pani siedząca obok mnie w przedziale. - Wjechałam kolejką aby się trochę opalić, a tu słońce nagle zaszło. Podobno w górach to śnieg spadł. Słyszała pani?
- Naprawdę? - zdziwiłam się. - To niemożliwe, przecież poprzedniego dnia góry były lekko zamglone, więc dzisiaj jest śliczna pogoda.
Spojrzała na mnie jakoś dziwnie i odsunęła się, spoglądając z niechęcią na moje zabłocone buciory i ciągle mokre dżinsy. Wyjęła z torebeczki oscypki kupione zapewne na Krupówkach albo pod Gubałówką. I zaczęła je pochłaniać w niesamowitym tempie...
-------------------------------------------------------------------------------------
Na ścianach schroniska na Kondratowej, tego samego, w którym nie zjedliśmy jajecznicy, wiszą drewniane tabliczki z wyrytymi sentencjami wielkiego miłośnika Tatr - Władysława Krygowskiego.
Jedna z tych sentencji brzmi: "Do gór trzeba dorastać, a nie obniżać góry do siebie"
Miałam w życiu dużo szczęścia, bo dorosłam do gór szybko. Podobnie jak moi najbliżsi.
PS. Na Giewoncie byliśmy w lipcu roku .... nie pamiętam którego 😀
Świetna opowieść. Pozdrawiam, w górach byłem w 1998 i 2001 roku - w 1998 mieliśmy z siostrą piękny widok na Giewont z "Salamandry" w Kościelisku.
OdpowiedzUsuńPodobnie mieliśmy na Kopie, zrobiło się zimno w minutę, mogliśmy obserwować chmury, które szły na Zakopane, żałowałam wtedy, że nie mam czapki i rękawiczek, a był przecież lipiec...
OdpowiedzUsuńjotka
Piękna historia :)
OdpowiedzUsuńJa byłem pierwszy raz w życiu w Zakopanem w lipcu 1962 roku, razem z moją przyszłą żoną.
Oczywiście weszliśmy również na Giewont, ale nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Tym niemniej zaskoczeniem była Góralka siedząca kilkadziesiąt metrów od szczytu, koło niej toboły i bańka ze śmietaną.
- Jak pani to wszystko to wniosła?
- A wyszłam z domu wcześnie to i wniosłam.
Napiliśmy się maślanki i straciliśmy poczucie jakiegokolwiek osiągnięcia.
mnie się kiedyś zdarzyło zobaczyć, jak nasz rodzimy bóg Perun uderzył w tą konstrukcję na Giewoncie, nie wiedziałem za bardzo, czy to objaw jego złego humoru, czy zbyt dobrego... ale potem jakoś mi się dziwnie zrobiło, bo ja tam byłem w pobliżu jakieś dwa dni wcześniej i kwestia tego humoru mogła być wtedy kompletnie nieistotna...
OdpowiedzUsuńp.jzns :)
Bardzo ciekawie Pani pisze.
OdpowiedzUsuńTeż Mareczek
Na mojej uczelni mieliśmy obozy kondycyjne do zaliczenia i jednego roku był to tygodniowy pobyt w Zakopanem i chodzenie po górach. A ja w juniorkach 🤣 codziennie gdzieś chodziliśmy, gdzie nas prowadzano. Byłam strasznie zmęczona. I wiem, że też weszliśmy na Giewont trzymając się łańcuchów. Czynu dokonałam 👏 Pogoda była piękna. Nawet nie chciało nam się chodzić po Krupówkach, bo byłyśmy takie padnięte. Mieszkałyśmy gdzieś w schronisku, daleko od centrum i odwiedzaliśmy wieczorami jakieś bary piwne. Ale piwa i tak nie było tylko, tylko tak , żeby czas spędzić. Wszyscy wieczorami oglądali telewizję, bo to był koniec sierpnia 1980 roku.
OdpowiedzUsuńPotem wiele razy jeździłam do Zakopanego, z koleżankami , z rodziną. Ale nigdy więcej nie powtórzyłam tamtych wyczynów.
Dla mojego regionu Kraków i Zakopane, to najczęstsze destynacje wycieczkowe.
Piękna opowieść. Nie o zdobywaniu szczytów, ale o tym, co zostaje pod skórą.
OdpowiedzUsuńCisza pod krzyżem, smak czekolady, szaleństwo pogody– każdy z tych momentów oddycha autentycznością.
Zwłaszcza puenta. A Ty miałaś w sobie całą ich wysokość.
Piekna opowieść. Super, że tak się udało z pogodą i nie musieliście zawrócić.
OdpowiedzUsuńJa jak już wspominałam góry to nie moja bajka, więc tym bardziej cieszę się, że Wam się udało :)
OdpowiedzUsuńBrawa za pasję i wytrwałość! Ale Ty jesteś przecież miłośniczką Tatr...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Pola