"Działo się to wszystko ponad 30 lat temu.
Szef, jak co rano, zaglądnął do naszego pokoju i zapytał:
- Wysłali już ten towar z Wenecji?
- Przecież nie kupowaliśmy żadnego towaru w Wenecji - odpowiadałam zdziwiona...Tylko w rafinerii w Mestre.
- No właśnie - odparł - to rozumiem, że jeszcze nie wysłali. Proszę napisać do Wenecji, że naliczymy im kary za zwłokę.
- Ale dlaczego mam pisać do Wenecji, jeśli rafineria jest w Mestre? - zapytałam.
- Bo Mestre to też Wenecja. Widzę, że mi pani nie wierzy. Będzie pani musiała przekonać się o tym na własne oczy.
W domu natychmiast sprawdziłam, gdzie dokładnie leży to Mestre. A były to czasy przedinternetowe, więc musiałam dokładnie przestudiować mapę Włoch we własnym atlasie i zajrzeć do encyklopedii.
Okazało się, że Mestre to lądowa część Wenecji, a rafineria znajdująca się w tej dzielnicy Wenecji należy do największych w Europie.
Dwa miesiące póżniej, w listopadzie, przekonałam się o tym na własne oczy. Pojechałam bowiem do Mestre na negocjacje cenowe.
Wyleciałam do Mediolanu w poniedziałek rano, a wracać miałam w środę, też rano.
Nasz przedstawiciel w Mediolanie odebrał mnie z lotniska Malpensa i od razu pojechaliśmy do Mestre.
W mózgu, w lewej półkuli miałam poukładane wszystkie sprawy służbowe: warunki kontraktu, wszystkie konkretne założenia dotyczące wynegocjowania najkorzystniejszej dla nas ceny, a także różne chwyty handlowe z domieszką manipulacji. W prawej natomiast półkuli umiejscowiłam sobie marzenie, żeby chociaż na godzinę lub pół zajrzeć do tej Wenecji, która położona jest na lagunie. I wyobrażałam sobie, że po zakończonych rozmowach wsiądę w pociąg albo jakiś autobus i przejadę tą groblą z lądu na lagunę.
I potem mi się te półkule pomieszały...
Nie będę pisać, że rozmowy były koszmarne, bo Włosi okazali się bardzo mało kontaktowi, nieżyczliwi, znerwicowani, nie chcieli obniżyć ceny i zgodzić się na odroczony termin płatności. W końcu coś tam uzgodniliśmy, podpisaliśmy i .... wtedy powiedziałam, że chciałabym się dostać na lagunę. Włosi odparli, że mają dosyć kanałów, pałaców, mostów westchnień, wilgoci, pięknych widoków i gondolierów. I że właśnie pada deszcz i jest mgła, więc na lagunę nie ma sensu jechać, bo i tak nic nie będzie widać...
Prawie się rozpłakałam.
Wyszliśmy z firmy i udaliśmy się do jakiejś trattorii na lunch.
Wtedy zapytałam bezczelnie, czy nie moglibyście tego posiłku zjeść w okolicach Pałacu Dożów i Bazyliki Św. Marka.
Wówczas gospodarze mojego pobytu coś pomruczeli niezbyt uprzejmie, ale jednak z nami pojechali na te lagunę...
Potem płynęliśmy przez Canale Crande tramwajem wodnym zwanym vaporetto. Zwiedziłam także plac Świętego Marka i Most Westchnień, przez który kiedyś przeprowadzano więżnów z Pałacu Dożów do więzienia. Idąc tamtędy, mogli spojrzeć po raz ostatni przez okienko na przepiękną lagunę wenecką i sobie westchnąć. Piszę o tym, bo wiele osób myśli, że byŁ to most zakochanych, na którym staly pary lub osoby nieszczęśliwie lokujące swoje uczucia.
W tym czasie praktycznie nie było turystów, gdyż był to listopad, mglisty i zimny.
Mogłam więc zobaczyć to znane na całym świecie miasto w innej scenerii. Piłam wspaniała kawę, jadłam finoccchi al gartini i ... wierzyć mi się nie chciało, że mam przed sobą Bazylikę św.Marka...
W zasadzie moje pierwsze wrażenie było koszmarne. Zobaczyłam bowiem stojącą i dymiącą w jednym z najpiękniejszych miast świata, olbrzymią rafinerię. Tego kontrastu nie zapomnę nigdy.
Wtedy też zrozumiałam, że Wenecję niszczą nie tylko fale wodne zalewające jej pałace, kościoły i place i nie tylko turyści, ale też niesamowite zanieczyszczenie powietrza."
--------------------------------------------------------------------------------------
To była pierwsza część moich wrażeń dotyczących służbowego pobytu w Wenecji, które opisałam w książce pt: "Nadal wariuję". Drugą część opublikowałam dużo wcześniej.
Zapraszam do jej przeczytania. I obejrzenia zdjęć listopadowej Wenecji...
http://stokrotkastories.blogspot.com/2019/11/bellissima.html